Rok 2017 to chyba najlepszy rok w naszym życiu! Urodziła się w nim nasza trzecia córka, zaczęliśmy budowę naszego wymarzonego domu, blog fajnie się rozwinął, zmierzając w końcu w kierunku, którego kiedyś nie mogliśmy sami odnaleźć. W pewnym momencie sami zastanawialiśmy się czy możemy być bardziej szczęśliwi. Dom, dzieci, rodzina, uczucie, zdrowie, plany na przyszłość, wiele marzeń do zrealizowania, ogromne chęci i motywacja do dalszej pracy. I nie chodzi tu o to, że mieliśmy nie wiadomo co. Zwyczajnie nauczyliśmy się cieszyć małymi rzeczami, doceniać każde na pozór tylko nieznaczące chwile i momenty. Było nam jakoś tak dobrze w tym naszym życiu. Wiele brakowało ale to miało dla nas mniejsze znaczenie. Woleliśmy skupiać się wyłącznie na pozytywnych stronach naszego życia wierząc, że razem osiągniemy dalsze postawione przed sobą cele. Cieszyliśmy się z tego co już mamy bo wszystko inne możemy osiągnąć małymi krokami. W to wierzymy i tego się trzymamy.
W rok 2018 mieliśmy wejść z wielkim hukiem! Los postanowił nam jednak trochę w tym wszystkim namieszać. Dokładnie 2 dni przed końcem roku 2017 usłyszeliśmy coś, co zbiło nas z nóg i pokrzyżowało wiele planów. Przyszła pora na łzy, załamanie, bezsilność aż wreszcie złość i niedowierzanie.
Czy napiszę o co tu chodzi? Nie. A wiecie dlaczego? Bo nie na tym chcę się właśnie skupiać. Owszem, za jakiś czas napiszę wam co się stało ale wtedy będzie to już tylko wspomnieniem, kolejną lekcją, która dała nam w kość tylko po to aby postarać się jeszcze bardziej!
Jasne, moglibyśmy się załamać. Płakać, załamywać ręce. Przestać myśleć. Tylko, że wtedy to nie bylibyśmy MY. Kiedyś ktoś powiedział, że nasze życie to albo mega sukcesy ale totalne dołki, z których wydaje się, że nie ma wyjścia a my je zawsze jednak znajdziemy. Wiesz, takie wzloty i upadki. Zgadzam się z tym w 100%. Przeszliśmy już wiele upadków… momentów wręcz beznadziejnych, w których wydawało się, że nic już na lepsze się nie zmieni. Wpadamy w totalną beznadzieję po to tylko aby udowodnić sobie, że dla nas nie ma rzeczy niemożliwych, dla nas nie ma sytuacji bez wyjścia. Tak to sobie zawsze tłumaczę. I tak właśnie jest. Bo po każdej z tych przeżytych akcji wychodziliśmy dużo silniejsi i szczęśliwszy. Bo ZAWSZE po takiej porażce było nam lepiej niż przed nią!
Kiedyś pisałam wam o tym, że jestem z natury ogromną optymistką. Lubię szalone pomysły, spontaniczne akcje a czasem lubię też zaryzykować, postawić na jedną kartę. W głowie mam milion pomysłów i cały ogrom chęci i motywacji do ich realizacji- taka już jestem. Lubię szybkie tempo, lubię jak coś się w moim życiu dzieje. Wciąż wierzę, że najlepsze chwile dopiero przed nami! Mam w sobie dużo siły ale i wiary w to, że to o czym marzę kiedyś się spełni… Nie, że JA to spełnię!
Mam też w sobie jedną cechę, którą uważam za swoją zaletę- nigdy się nie poddaję! Nigdy nie przestaję wierzyć, marzyć i dążyć do celu. Czasami tylko jestem zmuszona zwolnić tempo. Kiedy coś chcę osiągnąć potrafię dać z siebie 200%. Ej, ale to nie o tej zalecie teraz piszę. Nie poddaję się bo kiedy nie wypala mój plan A, zawsze mam plan B a jeśli i on staje się niewykonalny na biegu przychodzą mi do głowy kolejne! Nienawidzę stania w miejscu, załamywania rąk i narzekania choć SERIO, teraz mogłabym to zrobić i każdy by to w pełni zrozumiał ALE…to byłaby wyłącznie droga na skróty BA! co ja piszę! To byłaby droga bez wyjścia! To byłby ślepy zaułek, z którego muszę wracać do punktu wyjścia. A ja tak nie chcę. Chcę iść do przodu POMIMO tej chwilowej przeszkody.
I uwierzcie mi nie piszę tu o byle jakiej porażce, małym potknięciu. Ja na serio nie wiem co nas czeka w następnym miesiącu i cholernie boję się tych dwóch kolejnych, które są przed nami ale wierzę, że sobie to poukładamy. Wierzę, że sytuacja ta jest przejściowa. Wierzę, że na chwilę tylko zwolniliśmy tempo, wypadliśmy z toru bo teraz robimy wszystko by na ten tor powrócić.